Kiedy jest mi smutno, sięgam głęboko do tego „KOCHAM” w moim rdzeniu, które niczego innego nie pragnie, jak tylko się tutaj przejawiać – bez względu na okoliczności i nastroje.
Gdyby istniało dla mnie pojęcie grzechu, byłoby nim celowe i umyślne nie docenianie łaski, bogactwa, piękna, dobra, miłości i światła, jakimi jesteśmy dla siebie i siebie nawzajem i jakie mamy do dyspozycji… odwracanie się od światła i miłości.
Ale oczywiście większość z nas nie robi tego celowo, lecz jedynie zapomina, że jesteśmy pięknem, światłem i miłością.
Moje wspaniałe zmysły i umysł, który może wyśnić wszystko, zostały mi dane po to, żebym mogła doświadczać poprzez nie radości, którą jestem. Światła, którym jestem.
Dlatego, kiedy jest mi smutno, pozwalam sobie się smucić, a jednocześnie wkładam jeszcze więcej czułości do wszystkiego, co robię… kołysania biodrami, głaskania kota lub drzewa, całowania kwiatu, zmywania naczyń, odkurzania, głaskania się po policzku, kiedy płyną łzy i dziękowania ekspedientce w sklepie, patrząc jej w oczy i kłaniając się w duchu Jej światłu – Naszemu światłu.
Gdy w trakcie pracy zrobię jakiś błąd, zamiast się zdenerwować, zatrzymuję się i obdarzam się miłością w nagrodę.
Gdy jest tyle do zrobienia, szanuję ten głos we mnie, który mówi, że najpierw potrzebuje usiąść i czymś się nakarmić… dać strawę duszy i ciału, abym mogła działać dalej w świecie.
Zatrzymuję się więc i zamiast dawać się nabrać na grę w obwinianie, poczucie winy, żal, pokrzywdzenie, niemiłość, lęk, walkę, bezradność czy frustrację, wnikam w swoje własne serce i KOCHAM, kocham żarliwie tę siebie, która to wszystko odczuwa, kocham ją, kocham gorąco tę, która czuje ból. Korzystam z okazji na obdarzenie miłością wszystkie zagubione cząstki siebie. Jak tylko mogę i ile żaru w sercu korzystam z okazji, żeby objąć siebie całą, bez reszty. Scalać się w miłość.
Kiedy jest mi smutno, przywołuję światło i miłość, żeby patrzyły moimi oczami, dotykały moimi dłońmi, stąpały moimi stopami. Każdy taki moment karmi mnie samą, syci, koi i ładuje, tak jak każda najdrobniejsza chwila przesycona życzliwością mojego serca – wobec samej siebie, wobec zwierzęcia, kwiatów, drzewa i drugiego człowieka.
Miłość, którą Jestem, pragnie się wyrażać i przejawiać, pragnie rozlać się we mnie całej i wszędzie dookoła. Wszelkie cierpienie wynika z niewyrażonej miłości, niewyrażonego KOCHAM, niewyrażonej mnie. Nikt inny nie jest za to odpowiedzialny. To ja jestem odpowiedzialna za to, jak i czy wyrażam swoje „KOCHAM”. Czy sobie na to pozwalam.
Mój nogi stąpają po Ziemi, lecz serce zawsze będzie wolnym ptakiem. Ono woła: Uskrzydlij mnie miłością. Nie daj sobie wmówić, że jest niemożliwa. Że niemożliwe jest bycie tutaj w miłości tak, jak tego pragniesz. Rozpuść wszelki ból i rozpacz związane z lękiem przed miłością i niemożnością jej odczuwania.
Moje serce otwiera się, gdy sprowadzam tu na Ziemię te uskrzydlające jakości, gdy je tutaj przejawiam, doceniam i błogosławię. I tego pragnę do końca moich dni. Stąpając po Ziemi, w jej objęciach, w tym ciele.
Bo bez tych uskrzydlających jakości jestem tylko tym, co trzeba zrobić – formą pozbawioną głębszego sensu i radości życia. Wtedy karmię się tylko mlekiem, o to mleko walczę, nie dostrzegając, że Ziemia i Duch mają dla mnie jeszcze obfitość miodu.
Bez tych uskrzydlających jakości usycham i więdnę.
Bardzo długo usiłowałam być twarda, a przecież jestem miękka.
I nie potrzebuję twardości, żeby mnie chroniła, bo ona nie chroni, lecz nabudowuje mur wokół mnie, skorupę lub nawet beton skostniałych przekonań, które jedynie blokują mnie przed czuciem, przed kochaniem.
Nie trzeba być twardym na ziemi, żeby móc tu przetrwać, żeby mieć moc.
Fragment pochodzi z książki Karoliny Bochenek – Potęga wrażliwości